Uwaga!
Nie wiem jak wyglądała II wojna światowa, więc proszę nie mówić, że coś nie mogło lub nie miało prawa się wydarzyć, bo ten one-shot jest tylko moim wyobrażeniem. Poza tym nie znam się na historii ;) A że to mój pierwszy one-shot to proszę o wyrozumiałość :3
Wojna...
Nazywam się Elsa Snow i aktualnie jest rok 1941, dzień 21 października. 3 lata temu byłam jeszcze normalną dziewczyną z bogatej rodziny. Miałam cudownego chłopaka, którego mam do dzisiaj. Wtedy miałam 16 lat. Życie było cudowne, a każdego dnia stawałam się coraz piękniejsza i szczęśliwsza. Miałam długie, gęste i bardzo jasne blond włosy, bladą cerę, niewidoczne piegi i wieczne różowe policzki. Jednak największym moim atutem według większości osób były moje oczy... Duże, turkusowe, wiecznie wesołe oczy. Byłam smukłą dziewczyną, która wiecznie chodziła w niebiesko-białych barwach. Miałam również siostrę, która miała rude, gęste włosy wiecznie zaplecione w dwa warkocze, zielone oczy i widoczne piegi. Moja trzynastoletnia siostra była wiecznie uśmiechniętą dziewczynką o głupich pomysłach. Rodziców mocno kochałam chociaż byli mało do nas podobni. I Jack... Ach Jack... Jest to najcudowniejsza osoba na świecie. Znamy się od szóstego roku życia, a od dwunastego jesteśmy razem. Może się wam to wydawać dziwne, ale naprawdę się zakochaliśmy się w sobie i już w takim wieku planowaliśmy ślub. Jack z urody też jest nietypowy. Jest wysoki, umięśniony i blady tak samo jak ja. Ma piękne niebieskie oczy i białe włosy. Tak... białe. Niektórzy uważają go za dziwaka, ale wiem jaki jest, a białe włosy dodają mu według mnie uroku. Jak mówiłam życie było cudowne..., ale wszystko się zmieniło. Mam 19 lat, moi rodzice nie żyją, siostra i Jack jeszcze tak. Moje włosy są całe z kurzu i błota zawiązane w koka, cera jest nie zdrowo blada, skóra zaniedbana i cała ubrudzona, a moje ciało zmieniło się w szkielet. Ubrana jestem w biały fartuch, białe balerinki i czapkę pielęgniarską z wyszytym czerwonym krzyżem. Ania wygląda podobnie tylko, że jej włosy dalej są zaplecione w dwa warkocze i ma 16 lat. Jack aktualnie nie wiem jak wygląda. Jedyne co wiem to, że ma na sobie mundur, hełm i ciężkie buty. Może jest już cały we krwi albo rozniesiony na strzępy... Nawet nie chce o tym myśleć. A wszystko przez wojnę...Znajduję się w starym szpitalu do, którego przyjmujemy rannych cywilów i żołnierzy. Jestem w sumie tylko pielęgniarką, ale udzielałam już parę razy pierwszej pomocy. Przelotnie widzę się z moją siostrą, a z Jackiem ostatnio w ogóle. Wyjeżdża na bitwę i wraca po paru dniach albo ranny albo lekko poturbowany. Nie widziałam się z nim już ponad tydzień i zaczynam myśleć o najgorszym. Siedzę na taborecie niedaleko holu i przeglądam stare zdjęcia popijając kawę. Mam trochę wolnego czasu, więc robię coś żeby się odprężyć.
Nagle słyszę krzyki z mojej prawej strony. Podnoszę wzrok i widzę biegnącą w moją stronę Ankę. Ma rozszerzone oczy i dziwny wyraz twarzy.
- Wrócili! - krzyczy - Chłopacy wrócili!
Wstaję i biegnę w jej stronę. Razem ruszamy w stronę holu. Do starego szpitala zaczynają zbierać się żołnierze. Na szczęście nikogo nie niosą, więc nikt nie został poważniej ranny. Wyliczam osoby, które wróciły. Niestety nie widzę jeszcze Jacka. Kątem oka widzę jak Roszpunka rzuca się na Flynna, a Astrid przytula Czkawkę. Obok mnie przeszła zmęczona i ledwo żywa Merida, ale w sensie zmęczona. Niegdyś miała burzę rudych, loków na głowie i nie chętnie noszone sukienki, a teraz włosy ma ścięte na jeża i ciężki mundur. Nagle widzę czuprynę białych włosów. Jack jest również bledszy niż zwykle, ma wory pod oczami i lekko zakrwawioną twarz. Dostrzegam, że na ramieniu ma przecięcie z, którego lekko krwawi. Cały jest z ziemi i pyłu. Gdy mnie zauważa robi wielkie oczy, a na jego twarz wskakuje uśmiech. Robię to samo i pędem biegnę w jego stronę. Zawieszam mu się na szyi, a on obejmuję mnie w talii.
- Wreszcie... Myślałam, że nigdy nie wrócisz - szepcze powstrzymując się od płaczu.
- Ja? - śmieje się - Ja zawsze wracam i zawsze będę przy tobie - mówi. Zbliżam się do jego twarzy i zaczynam go czule całować. On odwzajemnia pocałunek. Jednak długo nie możemy się napawać tą cudowną chwilą. Muszę iść z nim i innymi żołnierzami na sprawdzenie stanu zdrowia. Gdy dotarliśmy do sali wszystkie dziewczyny zajęły się wojskowymi. Biorę na Jack na fotel i zaczęłam go sprawdzać. Zdjął mundur i siadł w samych spodniach.
- Czujesz gdzieś ból? - pytam sprawdzając jego plecy. Są lekko podrapane, ale nie ma większych urazów.
- Nie - odpowiada. Patrzę się na niego jeszcze raz i przypina mi się o jego ramieniu. Obchodzę go dookoła i przyklękam przy ranie.
- A co ci się tu stało? - pytam oglądając ranę.
- Spokojnie... Kula mnie tylko drasnęła - stwierdza. Wstaje i podchodzę do szafki po bandaż i wodę utlenioną. Ponownie klękam przy nim i zaczynam przemywać draśnięcie. Syczy z bólu. Gdy skończyłam wiąże to miejsce bandażem. Podchodzę po plastry i mokrą szmatkę z zamiarem przemycia jego twarzy i reszty ciała, ale on się sprzeciwia.
- Po co masz mnie myć skoro i tak zaraz wyjdę i znowu się ubrudzę...
- Żebyś nie miał żadnego zakażenia - próbuje go przekonać, ale on nie daje za wygraną.
- To nie ma sensu, a poza tym... - nie dokańcza, ponieważ daje mu buziaka w usta. Zawsze działa gdy nie chce czegoś zrobić.
- No dobra - daje za wygraną, a ja uśmiecham się. Zaczynam przemywać mu wszystkie zabrudzone części ciała, a na "drobne ranki" przyklejam plastry. Później go przytulam i razem z nim idę na obiad. Jemy bardzo małe porcje przydzielone idealnie żeby starczyło dla wszystkich. Po obiedzie Jack idzie na, krótki trening, a ja zajmuje się sprawami szpitalnymi.
Następnego dnia znowu wyruszają na misję. Wszystkie dziewczyny czule się żegnają, a w sumie nie jestem wyjątkiem. Długo jednak nie mogę tego robić, bo muszę wracać na salę. Tam przygotowuje dokumenty i sprzątam nie poukładane leki albo porozrzucane bandaże. Gdy znajduje chwilę wolnego idę do mojej kuzynki Roszpunki oraz siostry. Są tak samo wykończone jak ja. Wspominamy dawne czasy kiedy to bawiłyśmy się jako dzieci i bezkarnie biegałyśmy po polanach. Jak spędzałyśmy czas w naszym domku na drzewie i jak żartowałyśmy z chłopakami, którzy aktualnie są na polu bitwy. Uświadamiając sobie dlaczego tak właśnie jest walę w stół pięścią i powstrzymuje się od łez. Dziewczyny patrzą po sobie zdziwione.
- Co się stało Elso? - pyta kuzynka.
- Ktoś kto rozpoczął tę wojnę... zapłaci za to i to dużo...
Biorę dokumenty i idę w stronę sali. Muszę porobić parę rzeczy, ale nie muszę się jakoś bardzo śpieszyć. Przeglądam po kolei każdą z kartek żeby się upewnić czy wszystko jest dobrze napisane. Idę prosto, ale później skręcam w lewo. Dalej patrząc się na dokumenty biorę kawę z biurka i ruszam dalej. Popijam kawę i sprawdzam czy na pewno każdy lek się zgadza. Po jakiś pięciu minutach, gdy chcę wziąć łyk kawy okazuje się, że kubek jest pusty, więc odkładam go na najbliższy stolik. Przechodzę teraz przez odcinek gdzie nie ma praktycznie nikogo i dochodzę do głównego holu.
- Pomocy! - słyszę wołanie. Rozglądam się dookoła. Znam ten głos.
- Po-pomocy... - teraz woła bardziej ochrypłym. Odwracam się w stronę drzwi i widzę Jacka i Flynna noszących Czkawkę. Wszyscy są cali we krwi i brudzie, ale to nie wszystko. Czkawka ma jakby lekko urwaną nogę. Przerażona biegnę w ich stronę i oglądam ranę.
- Co się stało?! - krzyczę. Oglądam ranę, ale nawet nie muszę dokładnie żeby wiedzieć, że ma mało czasu.
- Wra-wracaliśmy z bitwy, ale okazało się, że jeszcze parę osób zostało i-i podłożyli bombę, a Czkawka był najbliżej i, i - tłumaczy zdyszany Jack, który też nie wygląda najlepiej. Szybko wstaję i kieruje się po nosze. Wołam przy okazji najbliższe osoby, które pomagają mi zanieść chłopaka na salę operacyjną. Kątem oka widzę przerażoną i całą zapłakaną Astrid. Nie wiem jak to się skończy, ale ma naprawdę mało szans na przeżycie. Osoby bardziej doświadczone idą dalej razem z brunetem na salę, ale ja zostaję przed drzwiami. Obok mnie cała zapłakana Astrid próbuje dostać się do środka, ale większość osób ją powstrzymuje. Odwracam się i szukam wzrokiem Jacka. Podchodzę do niego powoli, ale po chwili przyśpieszam widząc jak chłopak prawie pada na ziemie. Na szczęście Flynn podtrzymał. Tak samo jak brunet biorę białowłosego pod rękę i prowadzimy go na fotel.
- Co się stało? - pytam brązowookiego.
- Dostał kulą w ramie... - oznajmia i pomaga przyjacielowi się napić wody.
- To... nic... takiego - twierdzi białowłosy zaciskając mocno powieki i chwytając się za ramię.
- Jasne - stwierdzam i zdejmuje z niego marynarkę i wszystko co pod nią miał (spodnie zostały żeby nie było). Oglądam miejsce przez, które kula prawie wyleciała na wylot. Porównując do Czkawki to nic takiego, ale i tak Jackowi sprawia to ogromny ból. Odkażam ranę i powoli wyjmuję kulę. Białowłosy syczy z bólu, ale niestety muszę to zignorować. Nie ma innej opcji.
Gdy skończyłam wiązać rękę bandażem zauważyłam, że chłopak zasnął. Oddycham jednak z ulgą, bo wiem przynajmniej, że nic mu nie będzie.
Mija parę tygodni, a Czkawka i tak leży w łóżku. Potrzebna była amputacja, więc aktualnie nie ma łydki... znaczy połowy nogi. Od czasu do czasu jęczy z bólu, ale gdy od razu widzi swoją ukochaną uspokaja się. Jeśli chodzi o Jacka to ledwo udało mi się go utrzymać żeby wysiedział dwa tygodnie w szpitalu. Od razu gdy mu pozwoliłam poleciał na misję. Czasami nie wiem jak on może to wytrzymywać... na polu bitwy.
Jest początek grudnia, a chłopcy wrócili z wyprawy. Czkawka już oficjalne nie może brać udziału w bitwach. Z jego nogą na pewno nie..., a raczej z połową nogi. Białowłosy przed chwilą powiedział, że coś dla mnie naszykował, więc idę w miejsce umówionego spotkania. Po jakiś pięciu minutach zjawia się białowłosy cały w skowronkach.
- A co ty taki szczęśliwy? - pytam uśmiechając się razem z nim. Podchodzi do mnie chwyta mnie za ręce.
- Elsa... Ja wiem, że... że teraz są takie i owakie czasy, ale... wiem, że mogę nie mieć później okazji, więc - klęka na jedno kolano - wyjdziesz za mnie? - pyta pokazując mi dość skromny pierścionek. Otwieram lekko usta ze zdziwienia. Kąciki moich ust lekko unoszą się do góry, powstrzymuję się od płaczu. Zasłaniam usta rękoma, ale po chwili rzucam się na Jacka.
- Tak! Tak, tak, tak, tak... - powtarzam cicho nie odrywając się od chłopaka. Czuje jak obejmuje mnie mocniej.
Połowa stycznia. Większość dowiedziała się już o tym, że jestem zaręczona z Jackiem. Od tamtej pory chodzę uśmiechnięta.
Siedzę niedaleko holu głównego razem z Astrid, Anną i Roszpunką. Wszystkie popijamy kawę. Nagle słyszę kroki i przy tym rozmowy.
- Nie będą z tego zadowolone - mówi jeden głos.
- Ale trzeba im powiedzieć - mówi drugi. Zza rogu wychodzi Jack, Flynn i Kristoff.
- Możemy z każdą porozmawiać... tak na osobności - pyta Kris. Wszystkie wzruszamy ramionami i idziemy każda z osobna za swoimi chłopakami.
- Elso... - zaczyna nieśmiało i trochę zestresowany Jack.
- Tak?
- No, bo... ee... Jest taka sprawa, że... my no... -jąka się.
- Spokojnie... - próbuje go uspokoić.
- Wyjeżdamynamiesiąc - mówi szybko.
- Ej! Powiedziałam spokojnie...
- Hm... - wzdycha - Wyjeżdżamy na miesiąc - tłumaczy.
- Co?! - pytam zszokowana.
-Wiem, że to będzie dla ciebie trudne, ale dla mnie nie łatwiejsze. Wyjeżdżamy na miesiąc nawet szczerze nie wiem gdzie...
- Ale... przecież - zaczynam, a z moich oczu lecą powoli łzy.
- Obiecuję, że - mówi i całuje mnie w czoło - Że choćby nie wiem co zawsze będę przy tobie. Jak nie fizycznie to tu - wskazuje na moje serce.
- Kiedy wyjeżdżacie? - pytam.
- Jutro...
O dziwo minął już miesiąc, a chłopcy dalej nie przyjeżdżają. Jedynie Astrid nie musi się bardziej martwić, bo ciągle jest przy Czkawce. Po chwili słyszymy kroki, a raczej dużo kroków. Do szpitala wbiega mała grupka chłopaków (i mniejsza dziewczyn). Wszyscy się na nich rzucają jednak coś zauważam. Wszyscy są jakoś dziwnie... smutni. Może wam się to wydać dziwne, bo chyba każdy po powrocie z takiej bitwy nie jest za szczęśliwy, ale oni są smutni inaczej. Zaczynam się niepokoić. Przeciskam się przez tłum, ale jak mnie widzą robią jakby przejście.
- Co się dzieje? - pytam poważnie zaniepokojona, ale nikt mi nie odpowiada. Za mną idzie Roszpunka, siostra i Astrid. Słyszę szepty za moimi plecami i jakieś stukoty, ale się nie odwracam i dalej idę do przodu. Nagle do budynku wpada Flynn, Maks, Kristoff i... Jack. Jedyna różnica pomiędzy nimi wszystkimi jest taka, że białowłosego niosą na rękach, a w jego ciele mogę dostrzec malutkie otwory. Robię duże oczy z, których zaczynają lecieć łzy, a moje ręce i nogi odmawiają posłuszeństwa.
- JACK! - wrzeszczę i podbiegam do chłopaków.
- Jack... - biorę jego twarz w dłonie. Mam wrażenie, że czuję jego ostatnie oddechy.
- Elsa - szepcze wykończony. W jego oczach dostrzegam łzy.
- Nie... Proszę nie - mówię coraz głośniej i nie panuje nad sobą. Po chwili już stoję pod drzwiami do sali operacyjnej, a raczej się do nich dobijam.
- Jack! Nie proszę... PROSZĘ! - wrzeszczę waląc drzwi. Nagle się otwierają, a jak głupia wpadam do środka i klękam przy Jacku. Nie ma na sobie żadnej koszulki przez co widzę liczne dziury po kulach w jego ciele. Zamiast płaczu jest wodospad, którego w żaden sposób nie mogę powstrzymać. Moje ręce drżą jak galareta, a nogi mam jak z waty. Chwytam rękę chłopaka i przybliżam się do jego warz.
- Proszę nie... Jack... Nie rób mi tego - próbuje coś z siebie wykrztusić. On resztkami sił dotyka jedną ręką mojego policzka i sili się na uśmiech.
- Pamiętaj... Zawsze będę przy tobie - to były jego ostatnie słowa. Po tych słowach rozległ się charakterystyczny pisk.
Umarł...
Nie mogę się po tym pozbierać. Nie mogę uwierzyć, że to się stało. Nawet nie wiem jak. Codziennie przy dużym oknie w sali i myślę i płaczę... I tak w kółko.
Nagle słyszę skrzypienie drzwi, ale się nie odwracam.
- Jak się czujesz? - pyta się Flynn.
- A jak mam się czuć? - odpowiadam pytaniem.
- Słuchaj... Wiem, że jest źle... Ja straciłem przyjaciela. Ale... Chciałbym i zapewne on też chciałby żebyś wiedziała, że nie zginął na marne - mówi. Odwracam lekko głowę. Mam wrażenie, że się mnie lekko przestraszył. W sumie... Sama bym się siebie wystraszyła. Jeszcze bledsza (o ile to możliwe) niż zwykle, zapłakana, z czerwonymi, napuchniętymi oczami i wielkimi worami pod oczami.
- Słucham - mówię zachrypniętym głosem.
- Gdy byliśmy w ostatnim budynku... Padły strzały, ale okazało się, że jeszcze ktoś tam siedzi. Większość wyprowadziliśmy, ale później Jack usłyszał jeszcze jakiś głos. Ruszył w stronę budynku, a po chwili biegł z jakąś małą dziewczynką. Dziewczynka się potknęła, a gdy Jack próbował jej pomóc... znaczy... Jak już jej pomógł to sam zauważył, że jest w polu widzenia. W tym momencie go postrzelili. Wzięliśmy go jak najszybciej z zamiarem przyprowadzenia go do was. Między czasie dziewczynka podziękowała mu i zapytała się jak ma na imię. Ale i tak... Zachował się jak bohater. Uratował i cały budynek i to jedne biedne dziecko... A już nie wspomnę, że jak do was szliśmy to ciągle powtarzał twoje imię... - mówi i kieruje się do drzwi. Po chwili słyszę trzask i znów jestem sama w pokoju. Chodź i tak mam wrażenie, że nie jestem całkowicie sama...
***
Minęło parę lat. Chwila, parę? Minęło 30 lat. Jest rok 1972, 16 luty. Mam 49 lat i jest już po wojnie. Moje włosy są nadal długie i gęste, ale jakby jeszcze bielsze, oczy tak samo niebieskie, trochę mi się przytyło, więc już nie wyglądam jak szkielet, ale nie jestem też gruba. Ogólnie prawie w ogóle się nie zmieniłam oprócz paru zmarszczek na mojej twarzy i rękach.
Dzisiaj mija rocznica śmierci Jacka.
Jeśli chodzi o innych to Ania jest szczęśliwa z Kristofem i ma dwoje dzieci. Roszpunka wyszła za mąż z Julkiem i również mają dwójkę dzieci. Astrid i Czkawka również są szczęśliwi ze swoimi dziećmi chodź brunet nadal ma protezę. Wszyscy żyją szczęśliwie. A ja? Ja nie mam ani męża, ani dzieci. Zbyt kocham Jacka żeby teraz wiązać się z innymi facetem. Poza tym... nikogo tak bardzo już nie pokocham.
Aktualnie klęczę przy grobie Jacka. Po chwili przychodzi brunetka z dwójką dzieci. Podchodzi do grobu i kładzie na nim znicz, a dzieci stoją w ciszy. Nagle przenosi wzrok na mnie.
- Nie jest pani zimno? - pyta. Rzeczywiście klęczę w puchu śniegu, ale o dziwo nie.
- Nie - odpowiadam.
- Kim on był dla pani? - pyta nagle.
- Narzeczonym - odpowiadam, a po moim policzku spływa łza.
- Przykro mi - odpowiada smutno.
- A dla pani? Kim on był?
- Uratował mi życie...
Przypomina mi się jak Flynn o tym mówił. To musi być ta mała dziewczynka. Po drugim policzku spływa kolejna łza.
- Do widzenia... Miłego dnia - mówi smutno i odchodzi - Emily! Tom!
Tylko jedno dziecko jej słucha. Mała dziewczynka podchodzi do mnie z chusteczką i ociera łzę z mojego policzka. Zdziwiona patrzę na małą dziewczynkę dużymi oczyma.
- Mama mówiła, że był cudownym człowiekiem - sepleni - Czy to prawda? - pyta nieśmiało.
- Tak - uśmiecham się smutno - To był najcudowniejszy człowiek jakiego w życiu poznałam...
- Też bym chciała mieć taką miłość... Wolałabym żeby mieć chłopaka bohatera, który umarł niż jakiegoś głupka, który żyje - twierdzi dziewczynka. Mimowolnie na moją twarz wyskakuje wielki uśmiech.
- Emily! - woła mama.
- Idę! - krzyczy dziewczynka - Miłego dnia pani... - nie dokańcza, bo nie wie jak mam na imię.
- Elsa.
- Miłego dnia pani Elso - mówi Emily i biegnie do mamy. Poprawiła mi stosunkowo humor. Znowu odwracam się do grobu i zaczynam cicho płakać.
- Dlaczego? Dlaczego to musiało się stać? Jack tak bardzo cię kocham, a nie mogę ci tego nawet powiedzieć w twarz - szepczę. Nagle na grobie pojawia się szron z, którego formuję się serduszko.
- Skąd wiesz? Pamiętaj Elso... Ja zawsze będę przy tobie - słyszę szept przy swoim uchu.
Koniec one-shota! Mam nadzieję, że emocje pozytywne ^^ To mój pierwszy, więc bądźcie wyrozumiali ;-; Ogólnie to jest on długi, a pomysł na niego w sumie wziął się z 5, 6 klasy gdy próbowałam się nauczyć historii. Teraz jakoś mi się przypomniała ta historia, więc ją napisałam :3 Mam do was jeszcze pytanie z innej beczki. Czy dodać członków zespołu Violence do strony "Bohaterowie"? Bo pojawiły się ostatnio te postacie i zastanawiam się czy nie chcielibyście się czegoś o nich dowiedzieć... A teraz coś dla tych, którzy w jakikolwiek sposób chociaż trochę interesują się Młodymi Tytanami, a widziałam, że parę osób zna tę bajkę, ale wiem, że też nie wszyscy, dlatego to można pominąć ;)
Ostatnio zobaczyłam z jednej strony "najsłodszą" osobę na świecie, a z drugiej strony moje dzieciństwo legło w gruzach ;-; Otóż ostatnio szmerałam po Youtube oglądając filmiki Robina i Starfire i natknęłam się na ciekawy film... A tak serio to był to filmik z serii batmana gdzie był mały ROBIN! MAŁY ROBIN! No muszę przyznać, że był z niego słodziak :} A moje dzieciństwo legło w gruzach, bo tam był Robin bez maski ;-; Acha! A mówiąc mały Robin to on miał tam nie wiem... z 12 lat? Coś takiego... Ale i tak słodziak ^^ Jak ktoś ciekawy tego filmiku to macie link! I od tamtej pory oglądam bajkę z, której wywodził się ten filmik (w sumie tylko dla Robina, ale co tam XD) No to chyba tyle :)
Kocham i pozdrawiam Black Berry :***